Wielkanocne zwyczaje z historycznej Ziemi Lubawskiej

2022-04-12 13:33:43(ost. akt: 2022-04-15 14:42:15)

Autor zdjęcia: pixaby

Coraz więcej zwyczajów wywodzących się z tradycji ludowych odchodzi w niepamięć. Szczególnie młodsze pokolenie, nawet mieszkańców wsi, o miastowych nie wspominając, nie zna dawnych obyczajów, które towarzyszyły ich pradziadom i dziadom. Oto garść zwyczajów i tradycji wielkanocnych z historycznej ziemi lubawskiej.
O przybliżenie zwyczajów związanych z czasem wielkanocnym poprosiliśmy Zofię Szkaradzińską i Jana Ostrowskiego z Łąkorza, znawców tradycji i kultury materialnej dawnej wsi z rejonu nowomiejsko – lubawskiego.

Postne dni bez obżarstwa
Środa Popielcowa była początkiem Wielkiego Postu i dniem ścisłego postu. Respekt był absolutny. W niektórych domach patelnia była nasmarowana tłuszczem i odstawiona na całe 40 dni.
Środa i piątek to były dni, w których szczególnie przestrzegano postnego jedzenia, bez obżarstwa. Popularne były potrawy ze śledzi solonych, dostarczanych do sklepów w drewnianych beczkach. Przyrządzano je na różne sposoby. Wielki Post przygotowywał ludzi do Wielkiej Nocy, zachowując umiarkowanie w jedzeniu. O piciu nikt nawet nie myślał, na ogół odmawiano sobie trunków, jako postanowienie postne często i machorki (używania tytoniu). Głównie jednak pamiętano o modlitwie, nabożeństwach wielkopostnych — Drodze Krzyżowej i Gorzkich Żalach, obowiązkowym udziale w rekolekcjach oraz Sakramencie Pokuty.

Smaganie kadykiem i świniobicie
W Wielki Piątek, bladym świtem, smagano na ,,boże rany". Były to solidne cięgi na nagie golenie (kadykiem) od starszyzny domu, a szczypało nawet przez dwa dni.
Na Wielkanoc musiało być świniobicie. Zwykle czyniono to dwa razy do roku — na wiosnę i na żniwa lub późną jesienią. Niestety, nie było wtedy ani lodówek, ani zamrażarek. — A że ,,potrzeba była matką wynalazków", wymyślono sposoby na przechowywanie mięsa, zachowując jego świeżość — opowiada Jan Ostrowski, regionalista z Łąkorza. — Ano zimą gromadzono zapasy lodu na cały rok w tzw. parskach czy półziemiankach murowanych bądź drewnianych. Układano warstwami i przesypywano trocinami lub plewami pszennymi. Lód wykorzystywano do przechowywania mięsa lub ryb. Głównie to miało miejsce w dużych gospodarstwach lub majątkach ziemskich. Jak to zwykle bywa, na rzeźnika nie każdego było stać, więc czynność tę zazwyczaj wykonywano we własnym gospodarskim zakresie. Kto miał umiejętności, mięso przerabiał sam i grosz w kieszeni się ostał — wspomina.

Przychodzili sąsiedzi na szpyrki
Chociaż nie były to przetwory najlepszej jakości, ale świeżutki zylc, kaszanka czy lyberka, łaskotały podniebienie, ale najlepsze przed nami. Świniobicie czy to własnej roboty, czy rzeźnika, to było ważnym wydarzeniem, na które wyczekiwała cała rodzina. Wieczorem, kiedy mięso po badaniu było można spożywać, przychodzili sąsiedzi na szpyrki, często z cebulką i świeżym chlebkiem. Wieprzowe po uboju było badane w kierunku trychniny przez weterynarza lub domowym sposobem — mało humanitarnym, dając mięso kotu do zjedzenia i czekając na efekt.
— Z ubitego zwierzęcia wykorzystywano prawie wszystko. Z pęcherza robiono piłkę dla dzieci lub „paweł” do salcesonu czyli czarnej. Robiono różne gatunki kiełbas, a także przygotowywano do wędzenia szynki w gęstej solance, przez sześć tygodni. Następnie poddana procesowi podsuszenia, doczekała się uwędzenia. Palce lizać! — uważa Jan Ostrowski.

Rzeźnik Górski śpiewał i gwizdał
Biedni mieszkańcy wsi chodzili do rzeźnika po tak zwaną wórzupę. Była to woda od gotowania kiełbas, z której sporządzano w chałupach smaczne żurki, zagraje lub zalewajki. A smaczniejsze były bardziej, jeśli rzeźnik dorzucił gratis wędzoną skórę albo kawałek boczku czy jakieś kości, szczególnie przed świętami.
Zofia Szkaradzińska, była nauczycielka szkoły w Marzęcicach, przypomina dawny lokalny zwyczaj.
— Jak oprawiał świniaka lub cielaka w szałerku, rzeźnik o nazwisku Górski, zawsze śpiewał i gwizdał wesołe piosenki, ku ogromnej wesołości dzieci — wspomina pani Zofia.

Mięso solono w kamiennych garnkach
Każda wioska miała swojego rzeźnika, a w Łąkorzu, o czym mówi pani Szkaradzińska, rzeźnictwem zajmował się również Kłosowski. Smak swojskich wyrobów to była prawdziwa poezja i kunszt umiejętności masarskich. Wokół nie było podobnych mistrzów, oprócz ucznia Bronisława Dąbrowskiego. Mięso, aby jak najdłużej było świeże (jeśli nie było w biedniejszych chałupach lodu) solidnie solono, trzymano w kamiennych garnkach i stawiano w chłodnych miejscach.

Nie każdy miał lodówkę
Około 1960 roku, w wielu gospodarstwach domowych pojawiły się lodówki, zamrażarki i chłodziarki, a szczególnie w sklepach i gospodach. Początkowo nie każdy mógł być w posiadaniu takiego urządzenia, więc korzystano z uprzejmości sąsiada. Później, w miarę rozwoju przemysłu, każdy miał ten sprzęt w domu. Od 2010 roku, ze względu na ogólną dostępność świeżego mięsa w sklepach branży mięsnej, zaprzestano hodowli świń na ubicie w małych gospodarstwach, ponieważ ilość i jakość oferowanego towaru spełniała oczekiwania klientów.

Dawniej smakołyk miał dużą wartość
Obecne czasy dalekie są od tych, kiedy Wielki Post był okresem wielu wyrzeczeń i oczekiwań.
W dawnych czasach każdy smakołyk miał ogromną wartość. Czekolady, cytrusy były prawdziwymi rarytasami. Dziś wszystko jest dostępne cały rok i nie robi na nikim żadnego wrażenia, wszystko spowszedniało.
— Sytuacja, w której teraz się znaleźliśmy pokazuje, że nie na wszystko człowiek ma wpływ, nie wszystkim rządzi i nagle wszystkiego może zabraknąć. Może znowu (oby nie) będziemy czekać na świąteczne cymesy, a Wielki Piątek stanie się prawdziwie postem z półpustym żołądkiem. Pamiętam Adwent i Wielki Post z naszego dzieciństwa i młodości w ukochanym domu rodzinnym. Mieliśmy postanowienia adwentowe, postne. Rodzice zadbali o czystość serca, domu i obejścia. Była wigilia, postna wieczerza (12 potraw), obowiązkowo pasterka paschalna, a przed wyjściem już przynosiliśmy ze spiżarni mięska i wędliny, żeby były do spożycia po powrocie, żeby się uraczyć oczekiwanymi smakołykami. W Dzień Zmartwychwstania najpierw szło się do kościoła na mszę rezurekcyjną, na 6 rano. Po powrocie potrawy na stole poświęciła mama, gdy już wszyscy zasiedli do stołu. Nie było u nas w zwyczaju dzielenia się jajkiem, ale wszystkie symbole zmartwychwstania były, z cukrowym lub maślanym barankiem na czele. Na stole znalazły się mięsiwa, wędliny, drób, szynki, żurek, kraszanki, baby, serniki, mazurki dzbany z baziami i zielonymi rózgami. Radość dla oczu, duszy i ciała Trzeba uwolnić wspomnienia, zobaczyć jeszcze raz, jak to wszystko ludzie przygotowywali sami, ile radości niosły święta Zmartwychwstania Pańskiego, poczuć zapach wiosny i świąt i mieć nadzieję, że to jeszcze nie ostatni raz — dodaje Zofia Szkaradzińska.
— W drugi dzień świąt był śmigus dyngus oraz szukanie po obejściu włącznie z sadem i ogrodami gniazdek z prezentami, które zostawił zajączek. Podziwiam do dziś rodziców, którzy mieli pomysły i mimo nadmiaru obowiązków robili dzieciom takie niespodzianki — kończy Jan Ostrowski.
Stanisław R. Ulatowski


2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5