Trudne czasy dla rolników

2020-10-31 15:45:00(ost. akt: 2020-10-31 15:42:20)
Grzegorz Turulski

Grzegorz Turulski

Autor zdjęcia: Edyta Kocyła-Pawłowska

O rosnących cenach przysłowiowego schabowego, starzejącej się wsi i o wzajemnym szacunku konsumentów i producentów żywności. A także o tym, dlaczego warto kupować żywność od „sąsiada”, rozmawiamy z Grzegorzem Turulskim, prezesem Lubawskiej Spółdzielni Producentów Trzody Lub-Tucz.
- Rozumiem, że spółdzielnia producentów jest hodowcy potrzebna, by nie musiał szukać rynku zbytu.
Same założenia są bardzo dobre. Pięknie to wygląda, ale życie jest zupełnie inne. Dziś Spółdzielnia jest bardzo potrzebna głównie tym mniejszym rolnikom. Szukamy większego rynku zbytu. Na jeden transport składa się wtedy produkcja od 2-3 hodowców. Wówczas można wynegocjować cenę. Duży producent sobie poradzi. Nie będzie miał problemu, by załadować cały samochód i uzyskać dobrą cenę.

- Ile tuczników produkuje mniejszy rolnik?
Od 200 do 600 sztuk rocznie. Większych hodowców, którzy sprzedają od 2 do 3 tysięcy tuczników rocznie, jest tylko kilku.

- Kiedy powstała Spółdzielnia?
Dokładnie 23 października 2003 uzyskaliśmy wpis do KRS. 31 maja 1996 r. powstało Lubawskie Towarzystwo Producentów Trzody, które przekształciliśmy w grupę producencką w formie spółdzielni. Obecnie zatrudniamy 9 osób, a zrzeszonych jest 64 członków, produkujących trzodę chlewną na terenie gminy Lubawy i gmin sąsiednich. Każdy członek musi w każdym roku działalności grupy produkować i sprzedawać do Spółdzielni co najmniej 80% wyprodukowanych przez siebie świń żywych, prosiąt i warchlaków.

- W 2003 roku to pan zakładał Spółdzielnię?
Nie, ale byłem udziałowcem. Było nas wtedy więcej, bo aż 97 rolników.

- Dlaczego w takim razie rolnicy rezygnują z udziału?
Po pierwsze: wieś się starzeje, a młodsze pokolenie nie zostaje na gospodarstwie. Druga część - to rolnicy, którzy przeszli na tucz kontraktowy. Wówczas mają oni ścisłe powiązania z konkretnymi firmami, i nie sprzedają przez Spółdzielnię. I trzecia część to ci, którzy po prostu rezygnują z hodowli i podejmują inną pracę.

- A na wsi mieszkają w dużej mierze ci, którzy przeprowadzili się z miast.
Jest taki trend, rzeczywiście. W Lubawie jest duży rynek pracy. A w naszej pracy cały czas jest gonitwa. Nigdy nie wiadomo, co się stanie. Niedawno, z powodu ASF, hodowca spod Ostródy musiał ubić 6,5 tysiąca świń.

- Czyli to zagrożenie jest już bardzo blisko.
Tak, we wsi Kołodziejki jest już czerwona strefa, tam są zarażone dziki. Nie wiemy, co Unia zrobi. A jeśli strefa będzie przesunięta do Lubawy…? To nie będziemy mogli sprzedać tuczników. Współpracujemy z kilkoma zakładami, na przykład z województwa kujawsko-pomorskiego. Jeśli obejmie nas czerwona strefa, już nie wezmą od nas trzody, bo straciliby możliwość eksportu swoich wyrobów.

- A wtedy jesteście w czarnej dziurze?
Myślimy i szukamy rozwiązania. Szukamy zbytu tam, gdzie ASF już jest, na wschodzie kraju. Nie powiem, że już teraz, ale jakąś alternatywę trzeba mieć. Niestety, trwa teraz dobijanie rolnictwa. Nie wiemy na dziś, jakie będą skutki ASF. Według mnie najlepiej, jakby cała Polska była w jednej strefie. Wiedzielibyśmy, na czym stoimy. A to się ciągnie któryś rok z kolei i powoli przesuwa. Wraz z falą przesuwania się strefy czerwonej i niebieskiej ludzie całkowicie rezygnują z hodowli. Przecież jeśli nikt mi tej trzody nie odbierze albo proponuje 20 - 50 groszy taniej... Nie da się produkować poniżej kosztów. Mogę tak sprzedać jeden lub dwa rzuty, a przy trzecim przestaję produkować w ogóle.

- Bo ile można dopłacać...?
Na wschodzie już praktycznie nie ma produkcji trzody chlewnej. Rozmawiam z rolnikami stamtąd. Zostały tam tylko naprawdę duże fermy. Mamy też przykład wspomnianej fermy spod Ostródy, gdzie ubój takiej dużej liczby zwierząt może spowodować, że hodowca się nie odbije od dna... Oczywiście są odszkodowania, ale to i tak ogromne straty.

- A jednocześnie często to rolnicy są wskazywani jako grupa, która ma duże dofinansowania, duże wsparcie finansowe...
Wszyscy jedziemy na jednym wozie, my i konsumenci. Najważniejsze jest to, by żywność była dobrej jakości i w przyzwoitej cenie. A jaką mamy sytuację? W ubiegłym roku był przykład cen ziemniaków, cebuli. Ceny skoczyły dwa razy albo i więcej. Po pewnym czasie, gdy się obudzimy, będzie za późno. Tak samo będzie z trzodą. Mówiłem już pół roku temu, że wszyscy zaczną się zastanawiać, co się stało, gdy przysłowiowy schabowy będzie w sklepie kosztował ponad 30 zł.

- Ale to nie jedyne bolączki. Skutki pandemii, powiedział Gazecie Nowomiejskiej poseł Ziejewski, najbardziej odczuwają hodowcy trzody. Dodał jeszcze, że dopiero teraz pojawią się jakiekolwiek pieniądze dla państwa. Zgodzi się pan z tym?
Czy jesteśmy objęci tarczą? Nie powiedziałbym. A co do pandemii, to w ogóle w naszej branży są górki i dołki. Dołek mieliśmy prawie trzy lata. Bardzo dużo osób zrezygnowało z hodowli. I na pół roku ceny powindowały do góry, ale wielu hodowców nawet nie pokryło długów. Od maja znów obserwujemy spadek cen tuczników. Mogę powiedzieć, że dziś dokładamy do trzody.

- To jest niepokojące.
A ceny w sklepach mamy, jakie mamy... Chciałbym współpracowac z małymi, lokalnymi zakładami. I mówić ludziom, żeby kupowali lokalne produkty.

- Kończy się trend kupowania w dużym sklepie?
Też to widzimy. Dawniej wszyscy biegli do dużego sklepu, bo mięso było za połowę ceny. Tylko jakie to mięso było...? Wiele osób przekonało się, że lepiej kupować u niewielkich sprzedawców. Bo to oni odbierają towar od nas, od lokalnych rolników. A świnie są lokalnie ubijane, a na drugi dzień świeże mięso dostarczane jest do sklepu.

- Czyli akcje popierające polskiego producenta są według pana zasadne?
Oczywiście! Wchodzimy do supermarketu i widzimy sporo polskich produktów. Jednak pochodzą one od dużych producentów. To już jest potężna, przemysłowa skala produkcji. Dlatego polecam mięso bezpośrednio z lokalnych zakładów mięsnych. Małe firmy dbają o jakość. Sztuczne dodatki są dla 8-10-osobowych firm zupełnie nieopłacalne. Te niewielkie firmy są ściśle kontrolowane.

- Jak państwo działaliście w czasie lockdownu podczas pandemii?
Podzieliliśmy się i część z nas pracowała zdalnie, w rotacji dwutygodniowej.

- Ale przy trzodzie trzeba normalnie pracować.
W gospodarstwie to zupełnie inna sprawa. Pandemia czy nie, trzeba pracować, zwierzęta nakarmić, skosić zboże.

- Życie na gospodarce... to trzeba lubić.
Oj, tak. Przez kilka lat wykonywałem inną pracę, ale sytuacja rodzinna się zmieniła. I wtedy objąłem nasze wielopokoleniowe gospodarstwo, bo żal było je stracić. I to są te polskie, rodzinne gospodarstwa. Często z wykształceniem średnim lub wyższym, rolniczym. Te gospodarstwa pięknie się rozwijają. I to jest więcej niż przedsiębiorstwo, trzeba być i przedsiębiorcą, i rolnikiem. Cały czas pilnujemy cen, bo każdy chce dobrze sprzedać towar. Czasem to być albo nie być dla tego rolnika. Choć nie robimy tego dla zysku, czasem dopłacamy, ale nadal to kochamy. Mówi się bardzo dużo o gospodarstwach rodzinnych, a przez wiele lat nie robiło się nic, by je wspomóc. Jeśli się uzależnimy od dużych firm, które zaproponują ceny na początek dumpingowe, a po pewnym okresie zapłacimy za towar 3 razy więcej. Popierajmy małe ubojnie, małe sklepiki. To jest zdrowe, pewne, to jest stąd. Podkreślę, że my także jesteśmy konsumentami, jak i ludzie z miasta. Produkuję trzodę, ale inne produkty kupuję w sklepie. Jedziemy na jednym wózku.

- Często słyszymy marudzenie, że brzydko pachnie, bo akurat rolnicy wywożą gnojowicę na pola.
Wieś jest wsią. Ci, którzy się przeprowadzają, muszą sobie z pewnych rzeczy zdawać sprawę. To wieś, a nie sypialnia miasta. Ale jest też druga strona medalu. Od kilku kadencji jestem radnym w gminie Nowe Miasto Lubawskie, mieszkam w Tylicach. I jeśli przychodził rolnik z pomysłem budowania chlewni w środku miejscowości, na przykład w Jamielniku czy Bratianie, to próbowaliśmy wypracować inne rozwiązanie. Rozwiązujmy problemy, nie stwarzajmy ich. Sam z kolei mam chlewnię w środku wsi, ale Tylice są specyficzne, z każdej strony za płotem mam też rolnika. Trzeba żyć tak, żeby nie być uciążliwym dla innych. Jeśli jest okres, że wszyscy wywozimy gnojowicę, to staramy się robić to w ciągu kilku dni.

- Wróćmy do tematu dofinansowania. Tarcza antycovidowa dotyczy też rolników?
Tak, ale tylko tych gospodarstw, w których urodziły się prosięta. Czyli nie dotyczy to wszystkich. Mnie dla przykładu – nie, bo kupuję prosięta. Taki mam model gospodarstwa, że kupuję je z polskich gospodarstw. Zatem mnie to nie pomoże przetrwać pandemii. Jednak wcześniej dopłaty otrzymali producenci tucznika, więc może jest w tym jakaś sprawiedliwość.
Obecnie mamy trudną sytuację spowodowaną przez pandemię Covid-19. Ponadto duży wpływ ma procedowana aktualnie ustawa, zwana „Piątką dla zwierząt”. Nie wiemy, jak będzie ona ostatecznie wyglądać, bo prace nad nią wciąż trwają. Ale wprowadzenie tej kontrowersyjnej ustawy już zachwiało rynkiem. Strach pomyśleć, co byłoby, gdyby ona weszła w życie w tak krótkim czasie, w jakim pierwotnie była planowana. Należy też wspomnieć o pierwszych przypadkach ASF u dzików w Niemczech. Sytuacja ta odwróciła rynek do góry nogami. Mamy kryzys na rynku trzody chlewnej.

Edyta Kocyła-Pawłowska
e.kocyla@gazetaolsztynska.pl

Komentarze (2) pokaż wszystkie komentarze w serwisie

Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.

Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych

Zaloguj się lub wejdź przez FB

  1. gbur #2999262 | 10.10.*.* 1 lis 2020 11:10

    "Sam z kolei mam chlewnię w środku wsi... Trzeba żyć tak, żeby nie być uciążliwym dla innych".

    Ocena komentarza: warty uwagi (3) odpowiedz na ten komentarz

  2. Lulek #2999089 | 176.221.*.* 1 lis 2020 07:27

    Rolniki zawsze mieli trudne czasy, nawet kiedy wiodło się im super. Maszyny holenderskie wczasy kanaryjskie samochodziki każdy w rodzinie

    Ocena komentarza: poniżej poziomu (-2) odpowiedz na ten komentarz pokaż odpowiedzi (1)

    2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5